My, Amerykanie, z pewnością kochamy niektórych ekspertów. Całkowicie skupieni na referencjach, wierzymy, że stopnie i tytuły zapewniają, jeśli nie magiczne moce, to przynajmniej wyższą mądrość i zdolności intelektualne. Wydaje się, że zapominamy, że referencje nie gwarantują kompetencji, a tym bardziej zrozumienia, o czym doskonale wie każdy właściciel firmy, który właśnie zatrudnił absolwenta college'u. My także, na własne ryzyko, ignorujemy fakt, że eksperci często się mylą.
Większym problemem jest jednak to, że zbyt często słuchamy niewłaściwych ekspertów. Tak, ogólnie rzecz biorąc, eksperci wiedzą więcej o jednym konkretnym przedmiocie niż reszta z nas i dlatego jest nieco bardziej prawdopodobne (chociaż nie jest to gwarantowane), że mają rację, jeśli chodzi o ten konkretny temat. Ale są eksperci i są eksperci, a ci, którzy mają największą platformę, niekoniecznie muszą mieć największe doświadczenie.
W szczególności w dobie technokracji zakochaliśmy się w rządowych ekspertach, wychodząc z założenia, że skoro pracują dla rządu - rzekomo dla ludzi - muszą stanowić najwyższy stopień ekspertów i mieć najmniejszy interes własny. Te założenia są zwykle tragicznie fałszywe.
Weźmy pod uwagę technokrację opieki zdrowotnej, która jest obecnie siłą napędową całej naszej polityki społecznej. Jako społeczeństwo zaczęliśmy uważać tych rządowych ekspertów medycznych, którzy regularnie ozdabiają nasze telewizory, za pomniejsze bóstwa. Często są opisywani w niesamowicie hiperbolicznych terminach, jak „czołowi eksperci” i „najlepsi lekarze”. Ale czy naprawdę?
Czy wiesz, za jakie usługi rządowe się płaci? Z pewnością lepsze niż większość zawodów, ale nie tyle, ile prawdziwi „najlepsi lekarze” mogą zarobić w prywatnej praktyce. Albo na elitarnym uniwersytecie, gdzie profesorowie szkół medycznych i badacze mogą dosłownie zarobić miliony. Biorąc pod uwagę tę rzeczywistość, dlaczego najlepsi lekarze w kraju mieliby pracować dla rządu?
Nie traćmy też z oczu faktu, że technokraci, mimo całej swojej rzekomej wiedzy technologicznej, są przede wszystkim biurokratami (stąd nazwa). I w bardzo realnym sensie biurokraci nie są tak naprawdę ludźmi - nie wtedy, gdy przemawiają jako biurokraci w imieniu biurokracji. Wtedy są tylko członkami ula, kierującymi umysłem ula. Pierwszym instynktem ula jest zawsze samozachowanie.
Możesz pomyśleć, że główny cel biurokracji jest zaznaczony na tabliczce nad drzwiami: system szkolny istnieje po to, aby kształcić uczniów, DMV do wydawania praw jazdy, CDC do kontrolowania chorób itp. Nie. Pierwszym celem każdej biurokracji jest „przekazanie siebie bez uszczerbku potomności”, jak ujął to zwięzły zwrot Thoreau. Pierwszym celem każdego indywidualnego biurokraty jest upewnienie się, że ma pracę na stałe. Edukacja studentów, wydawanie licencji i ochrona opinii publicznej to ważne, ale drugorzędne kwestie dla biurokratów, w tym natury technologicznej