Trump nie jest dopasować służyć jako prezydent Stanów Zjednoczonych. Clinton nie ma związku emocjonalnie do elektoratu. Te punkty sporne wydają się stanowić sedno debat wokół tegorocznych wyborów prezydenckich. Zniknął tradycyjny podział na lewicę i prawicę lub liberalizm i konserwatyzm. Zamiast tego widzimy rywalizację między technokracją a populizmem.
Nic dziwnego, że wybory te zostały opisane jako wybór między „mniejszym złem”. Z jednej strony mamy wiarygodną, choć nie charyzmatyczną, politykę; i zabawny, choć nieprzewidywalny, indywidualista z drugiej strony. I to właśnie opozycja - kompetencje przeciwko charyzmie - a nie merytoryczne nieporozumienia polityczne, kształtują wybory.
Weź pod uwagę, że jeśli chodzi o stanowiska polityczne, ci dwaj kandydaci należą do najbardziej różne w ostatniej pamięci. Jednak takie różnice nie wydają się być w centrum uwagi, ani dla samych kandydatów, ani dla ogółu społeczeństwa.
W swojej niedawnej debacie Clinton wyraźnie powiedziała, że zamierza „podnieść podatki” dla bogatych i zająć się „systemowym rasizmem” krajowego systemu wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych: stanowiska, których nawet Obama nie odważył się zająć tak wyraźnie cztery czy osiem lat temu. Zamiast tego Trump oświadczył, że zamierza obniżyć podatki dla najwyższych przedziałów dochodów, i odrzucił problem rasizmu jako kwestii „prawa i porządku”. Podobnie w handlu międzynarodowym zajęli niemal diametralnie przeciwne stanowiska: Clinton postrzega to jako czynnik wzrostu i stabilności, podczas gdy Trump twierdzi, że handel „zabija nasz kraj”.
A jednak to wszystko w jakiś sposób pozostaje w tle. Prawdziwym rdzeniem tego, co Clinton starała się przekazać, jest to, że jest bardziej kompetentna niż jej rywal, ponieważ ma większą wiedzę polityczną. Wyjaśnia to jej poleganie na opinii „niezależnych ekspertów” w celu uzasadnienia jej planu gospodarczego, a także nacisk na „sprawdzanie faktów” twierdzeń Trumpa.
I odwrotnie, większość wysiłków Trumpa polegała na przedstawieniu Clintona jako politycznego insidera, który jest odpowiedzialny za „bałagan”, w którym podobno jest kraj, przedstawiając się jako „silny przywódca”, który może rozwiązać problemy kraju właśnie dzięki jego zdecydowanego i niekonwencjonalnego podejścia.
Korzenie tego populistycznego dryfu w partii republikańskiej sięgają kilku dekad. Chociaż obecny establishment partii twierdzi, że jest oburzony przynajmniej niektórymi ekscesami Trumpa, istnieje bezpośrednia linia ciągłości od starań 1990 o impeachowanie Billa Clintona w sprawie Lewinsky'ego, po autoprezentację George'a W. Busha jako kandydata „najbardziej chciałby się napić piwa”, wybór Sarah Palin na kolegę Johna McCaina w 2012 i wiele funkcji obecnej kampanii Trumpa.
Reakcja Demokratów polegała na stopniowym zbliżaniu się do centrum, przyjmując płaszcz „rozumu” i „szacunku”, jednocześnie przedstawiając swoich rywali jako nieodpowiedzialnych indywidualistów. Nic dziwnego, że merytoryczne różnice w polityce między nimi znalazły się w tle: kiedy polityka opiera się na opozycji między kompetentnymi technokratami z jednej strony a populistami anty-establishmentowymi z drugiej, nie ma już miejsca na merytoryczne spory polityczne w środku.